Czasy, kiedy siedziałeś w domu i pogłębiałeś wiedzę na temat odżywczych właściwości soi albo ewentualnie wychodziłeś raz w miesiącu zjeść coś na mieście, bo miasto to oferowało jedno, może dwa wegańskie miejsca, już dawno minęły. Nie wspominając normalnych restauracji, gdzie co najwyżej mogłeś zjeść pierogi ruskie, serwowane podstępnie ze skwarkami ukrytymi w farszu. Wszak skwarki to taki niewinny dodatek, prawie nie mięso. W alternatywie stały jeszcze ewentualnie surówki.
Choć nadal spotykasz się z pytaniami mięsożerców typu: co ty właściwie jesz, to puszczasz je mimo uszu, bo masz co jeść, a wymienienie tego wszystkiego zajęłoby ci 365 dni, więc szkoda czasu. Zaopatrujesz się już nie tylko w delikatesach albo ekosklepach, tracąc przy okazji połowę swojego majątku. W końcu zacząłeś być widzialnym i widzianym konsumentem. Dlatego sieci dyskontowe nie raz rzucą ci na półki chłodnicze tofu albo inne wynalazki, o które jednak często musisz się rozpychać łokciami. Ale przynajmniej twój budżet już tak nie cierpi. No i w ogóle cieszysz się, bo życie stało się takie normalne. Organizacje prozwierzęce nie straszą już ciebie i twoich znajomych zdjęciami z okrutnych praktyk hodowców zwierząt oraz ubojni. Wręcz przeciwnie, tworzą kampanie, które czynią twoje roślinne życie łatwiejszym, a dzięki którym twoi mięsożerni przyjaciele, ciotki i współpracownicy nie patrzą na ciebie jak na ufoludka i tym samym wpadają czasem na obiadki z trawy. Ba, często nawet wzorem rodziny McCartney urządzają sobie bezmięsne poniedziałki. I wszyscy razem #roślinniejemy.
Całkiem modna trawa
Co roku w gastro świecie pojawiają się mody. Tu wyrośnie bezglutenowa pizza, tam soczysty burger z pulled pork, gdzie indziej ramenowy raj w trzydziestu smakach umami. Latem jaramy się lodami o smaku wasabi, a zimą wszystkim, co płonęło razem z sianem. Nie inaczej jest w świecie ulepionym z tofu, buraków i innych traw. Co ciekawe, choć po zielonej stronie mocy jestem od wielu tłustych lat, dopiero od 3, naciąganych czterech, można zaobserwować dość poważne zmiany, a przede wszystkim dynamikę rozwoju tej kulinarnej, bądź co bądź niszy. Kiedy zaczynałam, bliscy znajomi byli pewni, że moim największym marzeniem jest to, by cały świat był z soi. Cóż, jakby nie było, nasz świat i tak już w większości jest porośnięty soją, którą karmi się ten pyszny befsztyk czy antrykot upolowany w markecie. A ja nigdy nie marzyłam o soi w tonach. Jednak kiedy przestajesz wspomagać się białkiem zwierzęcym i odzwierzęcym, musisz zacząć kombinować. I odkrywać smaki. Mnie na przykład przestaje dziwić, że Warszawa nagle staje się bardzo ważnym ośrodkiem wegańskich kulinariów. Nie myśl, że co nagle, to po diable. Przez powiedzmy ostatnie 10 lat 1% procent społeczeństwa odkrywał, rzeźbił z niczego, bo niewiele egzotycznych produktów można było znaleźć, choć kapitalizm i zachodnie marki od dawna już chulały po Polsce. Ale niewidzialnych, niszowych konsumentów nie brano pod lupę, jeszcze nie wtedy. Nie dziwi też fakt, że za najlepszą stołeczną burgerownię została uznana ta bezmięsna. Ktoś tu po prostu przez lata odrabiał kulinarną lekcję. Dlatego też weganie wewnątrz własnego świata tworzą kulinarne mody, które niejednokrotnie trafiają do mainstreamu. Oczywiście bywają mody eleganckie, jak i mody całkowicie przaśne, jak wszędzie, i jest to wyłącznie kwestia gustu.
Podróże nie głodzą
Prawie dziesięć lat temu PJ Harvey na jedynym wówczas koncercie w Polsce obwieściła, że wbrew temu, w co wszyscy wierzą, to nie jej pierwszy występ nad Wisłą. Pierwszy raz przyjechała w latach 80. Jak komentowała, wówczas nikt za bardzo nie mógł zrozumieć o co jej chodzi z tym niejedzeniem mięsa, więc przez tydzień rozkoszowała się chlebem i serem.
Zdecydowanie podróże bywają wymagające dla wegan, ale nie niemożliwe. Bardzo często zastanawiało mnie jednak, że kiedy tak zwiedzasz i poznajesz nowych ludzi, oni zazwyczaj prowadzą cię do chłodni (to zdarzyło się w Rzymie) albo dziennego pokoju (a to w rumuńskim regionie Maramuresz), by pokazać to, z czego najbardziej są dumni jako gospodarze. Czyli góry mięsa lub wiszącego pod sufitem, dopiero co odartego ze skóry barana. Zastanawiało mnie, dlaczego nikt nie pokazuje płodów rolnych, jeśli je posiada, lub po prostu świeżych warzyw. Gospodarz zawsze zaliczał wtedy #epicfail, ale lokalny bimber na ogół załatwiał tę niezręczność w szybkim tempie.
Oczywiście wiecznie głodnemu podróżnikowi może czasem brakować odkrywania pewnych smaków, do poznania których potrzebne jest przekroczenie wewnętrznej granicy etycznej. Są tacy, którzy jej przekroczenie traktują jako przymus i są tacy, którzy nigdy jej nie przekraczają. Jedni i drudzy odkrywają coś nowego. Poza smakami (bo z jednej i drugiej strony jest wiele do odkrywania), to może być prawda o samym sobie, jakiś puzel do złożenia własnej tożsamości w nowy sposób. Bo choć nadal używamy wyrażenia dieta wegańska/wegetariańska, to mam wrażenie, że to określenie powoli zanika na rzecz dość ogólnego i nie negatywnie naznaczonego bezmięsnego stylu życia. Zniknął gdzieś radykalizm, ale i też granica dzieląca świat na „ich” i „nas”, a tym samym pojawiło się miejsce na dialog i wzajemne czerpanie z receptur i doświadczenia.
Zapomniany styl życia
Do tego przyszedł renesans zapomnianych warzyw i regionalnych produktów. W związku z tym podejmuje się co jakiś czas dyskusje, jak jadano dawniej. I coraz częściej otwarcie mówi się, że dietą jarską wieś polska stała. Oczywiście jest to pewien skrót myślowy. Czytając jednak dawną kuchnię Słowian* lub rozdział Pożywienie z „Etnograficznego Atlasu Polski”, ciężko nie odnieść wrażenia, że w 90 % kulinaria były oparte o rośliny z dodatkiem nabiału. Mięso królowało od
święta i to raczej nie w druzgocących ilościach. Rośliny, których nazwy mniej wprawionym nadal mogą nastręczać trudności w wymowie, były kiedyś tak popularne, jak dziś posiadanie telefonu komórkowego. Tylko patrzeć, a do łask wrócą podobno smaczne tzw. bryje, które może któregoś dnia zmienią swą dość niewdzięczną nazwę na bardziej nowoczesną.
Niegdyś kojarzona z biedą dieta jarska, potem dieta wegetariańska kojarzona z kosmicznymi rachunkami za zakupy, zawsze przewijały się w kulturze. Oczywiście możemy zastanawiać się, czemu została wyparta i dlaczego wraca, ale jest to temat na zupełnie inną dyskusję. Grunt, że wraca i kreśli pewnego rodzaju balans. A z mojego punktu widzenia daje cenny manewr mięsożercom na poznanie nowych smaków, którzy coraz rzadziej zadają to mierżące każdego wege pytanie o jadłospis, bo sami zaczynają w tym wszystkim partycypować, zajadając się roślinnymi wiktuałami ze smakiem.
* Kuchnia Słowian, czyli o poszukiwaniu dawnych smaków, H. Lis, P. Lis, Nasza Księgarnia, 2015;