Recenzja
Janicki Hard Boiled:
Piwiarnia Warka

Zapaliłem papierosa, zamówiłem kolejne piwo i spokojnie czekałem, aż byli piłkarze w studiu skończą komentować występy aktualnych piłkarzy. Dobrze pamiętałem czasy, gdy to ci byli byli aktualni i przyznam szczerze, że rozpoznawałem ich lepiej, niż aktualnych aktualnych. I chyba bardziej lubiłem. Tak to już jest, że czasy zamierzchłe wydają nam się czasami prawdziwych glorii, zaś teraźniejszość to pustka i klęska. Ledwie zdążyłem to pomyśleć, a przyszło piwo. Wziąłem duży łyk, w duchu pijąc za wszystkich przyszłych byłych piłkarzy i za bezpowrotnie utraconą młodość.

Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy nie szanują futbolu. Dwudziestu dwóch facetów uganiających się za skórzanym pęcherzem, ha ha, jakie to śmieszne. Ci, którzy tak myślą, nigdy nie zrozumieją niczego. Przecież w tym tkwi cały sekret (zacytowałem sobie w myślach poetę, lubię to robić, bo czuję się wtedy lepszy): ze stałego zestawu przypraw uzyskać nowy smak. To jest sekret futbolu. Sekret pisania powieści kryminalnych. Sekret gotowania. Grać jak najlepiej, ale według reguł – właśnie to odróżnia sztukę popularną, rzemiosło, od sztuki wysokiej. Prawdziwy artysta reguły odrzuca, wirtuoz operowanie w ich ramach doprowadza do perfekcji.

Wierny naszej reprezentacji

Już za cztery lata.

Jasne, cenimy rebeliantów i ich gesty brawurowego lekceważenia reguł: rękę Maradony, gest Robbie’ego Fowlera, który po strzeleniu gola padł na kolana i udawał, że wciąga nosem linię pola bramkowego – ale cenimy ich właśnie za eksces. Gdyby wszyscy piłkarze stwierdzili, że będzie fajnie wparadować do bramki z piłką pod pachą, cały sport straciłby sens. Tak samo byłoby, gdyby wszyscy kucharze postanowili zostać Modestami Amaro – ale to niebezpieczeństwo chyba pomału zażegnujemy.

Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy nie szanują futbolu.

Dwudziestu dwóch facetów uganiających się za skórzanym pęcherzem, ha ha, jakie to śmieszne.

Piwo już zdecydowanie się skończyło, więc zamówiłem kolejne. To było piwo koncernowe, ale bardzo przyzwoicie uwarzone, w jednym ze stylów modnych cztery lata temu, jakaś IPA czy APA, żadnych wędzonych pestek z pomelo ani beczek po occie z Jerez. Nic dziwnego, bo i miejsce, w którym przed rozpoczęciem meczu snułem te nudnawe refleksje, było na wskroś koncernowe. Piwiarnia, którą odkryła dla mnie Najpiękniejsza Dziewczyna w Mieście, to flagowy lokal, a właściwie sieć lokali, jednego z piwnych koncernów (za sowitą opłatą jestem skłonny zdradzić jego nazwę). Koncept jest prosty – piwo, mecze i jedzenie. Taka męska pasza, która ma dawać siły do wiwatowania lub kurwowania, zapełniać kałdun i przy okazji nie zmuszać do przesadnej refleksji.

Mini hamburgery i Deska piwosza. Nie ma miętkiej gry.

Takie jedzenie jest potrzebne i miewa nawet swój urok. Sport barów nigdzie nie brakuje, a koszulka z Hard Rock Cafe bywa nawet dla niektórych interesującą pamiątką. Jako że piwo było trzecie, a mecz się jeszcze nie zaczął, postanowiłem uciszyć sentymentalne refleksje czymś solidnym. Wraz z pierwszym gwizdkiem przyszły mini-hamburgery. Nie jestem wielkim fanem burgerowego down-sizingu, w burgerze rozmiar ma znaczenie. Tu jednak – przyjemne zaskoczenie. Mięso zrobione na medium well, smakowite i soczyste jak dośrodkowanie De Bruyne’a. Dodatki w czterech wariantach – bekon, rukola, cheddar, ogórek kiszony -zróżnicowane, ale współgrające, jak linia obrony Francuzów. Do tego kupa frytek z jednej i łódeczek z drugiej strony. Pycha. Z fryturą jest jak za strategią 4-4-2 – niby każdy głupi wie, o co w tym chodzi, ale i tak nie obejdzie się bez co najmniej solidnych zawodników i odrobiny myśli taktycznej.

Ta uwaga odnosi się także do pozostałych – obok frytek i łódeczek, których miałem już na stole podwójną porcję – składników Deski piwosza (jak nie kochać dań o takich nazwach?) Trzy rodzaje serowych krokiecików – klasyczne poduszeczki, z jalapeno oraz czarne z cheddarem i papryką –  były bez zarzutu, intensywne i, mimo podobieństwa, przyjemnie naprzemienne. No i kalmary! Kalmary zamawiać jest zawsze strach – a tutaj niespodzianka! Chociaż stanowią tylko niewielką kupkę w rogu deski, są naprawdę pyszne. Miękkie i elastyczne jak druga linia Belgii. Aż chciałoby się osobną pozycję w menu.

Do burgerków, desek piwosza i innych przekąsek mamy – a jakże – sosy do wyboru. Ja do wyboru sosów knajpie podchodzę jak Cristiano Ronaldo do płacenia podatków. Tymczasem te w Piwiarni… no cóż, nie sądzę, żeby szef kuchni sam je kręcił, o północy dodając magiczne składniki, ale wypadają o niebo lepiej niż przeciętnie.

Pierwsza połowa miała się ku końcowi. Na deskach zostało kilka niedojedzonych frytek. Z wrodzonym urokiem osobistym odszukałem spojrzeniem sympatyczną kelnerkę i, zamawiając Jaegera – restauracyjny odpowiednik przerwy w grze – zapytałem o najczęściej zamawiane danie. – Schabowy – odparła, co nieco mnie zdziwiło w miejscu, gdzie serwują burgery i pizzę. Po kieliszku zmrożonej substancji byłem jednak gotów na drugą połowę.

Wielki jak pole karne.

W smaku świetny, w takim klasycznym stylu: z panierką w ataku.

Schabowy nie pyta. Schabowy rozumie.

Osładza gorzkie chwile.

Co się więc tyczy schabowego, to, mówiąc językiem byłych piłkarzy, jest jakość. Kotlet rozklepany cienko, przez co wielki jak pole karne, dobrze usmażony na smalcu, w smaku świetny, w takim klasycznym stylu: z panierką w ataku. Do tego zasmażana kapusta, trafiona w punkt, oraz bardzo dobre ziemniaki – w gorącej wodzie kąpane, jak nasi defensorzy kochani, jak oni, niby stawiające opór, ale bardzo w sumie mięciutkie, świeże. Takiego schabowego – proszę, by mój kardiolog się o tym nie dowiedział – mógłbym jeść codziennie.

Piwniarnia to jest przede wszystkim piwiarnia. Więc zamówiłem na koniec jeszcze jedno piwo. Nie mogło mi zrobić krzywdy, bo byłem pełen po uszy zaskakująco, biorąc pod uwagę przedmeczowe prognozy, smacznego jedzenia.

Ostatni drybling, robinsonada, gwizdek arbitra. Ostatni raz przepiłem do byłych piłkarzy na ekranie. Do zobaczenia, chłopaki, bohaterowie mojej młodości, przy następnej okazji. W Piwiarni, bo jest okej.

Piwiarnia Warka, ul. Karmelicka 43a/1

Zdjęcia wykonał Marcin Czornyj Kałuża. Schabowego też podjadł.