– No więc, jakby to panu, wychodzi na to… – Lekarz powoli ubierał myśl w słowa. – Chodzi o to, panie Janicki, że nie może pan pić alkoholu.
– Dzisiaj? Czy dłużej, do końca tygodnia? – dopytałem niepocieszony. W domu czekała na mnie świetna butelka Olaszrizlinga od Gyogrykovacsa z Somlo, a na mieście czekało na mnie… No cóż, miasto.
– Nie, to jest dłuższa perspektywa.
– Miesiąc? – jęknąłem. – Dwa?
– Nigdy! Nigdy pan już nie może pić! – Wyrzucenie z siebie wyroku ewidentnie podziałało na lekarza oczyszczająco. – Widzi pan, pana trzustka…
Mówił dalej, ale już nie słuchałem. Mój świat legł w gruzach. Przed oczami przeleciało mi całe życie. Leciało tak, leciało, odmierzane kolejnymi kieliszkami, kuflami i szklaneczkami old fashioned, aż po dłuższej chwili zamajaczył mi przed oczami imbryk z herbatą. Moja udręczona dusza musiała cofnąć się do czasów sprzed odkrycia przeze mnie uniwersalnego środka na bolączki wszechświata, który lekarze nazywają alkoholem. Skoncentrowałem się na tych wspomnieniach, na tych czasach – skoro nieodwołalnie miały teraz powrócić.
***
Lata 90. Nie było wtedy turystów ani Internetu. Najpiękniejszej Dziewczyny w Mieście nie było jeszcze w mieście – i nic dziwnego, na tym łez padole była wszystkiego jakieś trzy lata. Był za to Uniwersytet Jagielloński, a na nim polonistyka. Na polonistyce były starsze koleżanki i koledzy. Wtedy to, pełen wiary w szczytne ideały humanitas, w szlachetność i najwyższą mądrość tych, którzy literaturze postanowili poświęcić swe żywoty, pragnąłem pójść ich drogą. Zostać polonistą.
Jednym ze sposobów na to było oczywiście dostanie się na polonistykę – ale na to byłem za młody. Pozostały mi więc inne: dużo czytać, nad herbatą w Gołębniku dyskutować o tym, co się przeczytało oraz chodzić na sałatki do Chimery. Chimera to był wtedy szczyt inteligenckiego lansu. Mieszczańskie wnętrza, świeczki na stołach, sałatkowe zestawy i wydarzenia kulturalne, podczas których gospodarze uprzedzali, by nie zostawiać precjozów w kieszeniach, albo przepraszali za opóźnienie koncertu, mówiąc, że mała retardacja emocji dobrze nam zrobi. Serio, takiego języka tam używano, wcale nie dla beki.
Pomału zacząłem wracać do – nowej, bezalkoholowej – rzeczywistości. I siłą rzeczy szukałem w niej więzów z przeszłością. Gołębnika nie ma od dawna, polonistą nie zostałem i raczej już nie zostanę. Ale Chimera nadal działa. Tam skierowałem swój prężny, trzeźwy chód.
***
Chimera od zawsze mieści się pod tym samym adresem, przy św. Anny. Kiedyś bar sałatkowy znajdował się wyłącznie, krakowską modą, w piwnicy, teraz jest także zadaszony, całoroczny dziedziniec. Ale poza tym, uwierzcie mi, nic, nic się tu od lat 90. nie zmieniło. Wnętrze przypomina skrzyżowanie Alchemii z ogrodem botanicznym i barem mlecznym. Drewniane stoliczki, drewniane krzesła, świeczuszki, mnogość bluszczy i powojów – oraz quasi-samoobsługowy bar z nierdzewki, a za nim dania, sałatki, sosiki w bemarach, wszystko, czego pragnie udręczone duchowymi rozterkami ciało polonisty.
Zamówiłem talerz sześciu porcji – takie cudo kosztuje 19,90 zł – do wyboru z asortymentu. Są w nim jakieś takie dania główniejsze, łazanki czy mięso w sosie, ale skoncentrowałem się na chimerycznym leitmotivie – sałatkach i tarcie. Do tego wziąłem oczywiście herbatę, a także kefir – w butelce ze sreberkiem! – i ziemniaki, bo ziemniaki z kefirem to jest tajna broń i źródło wszechmocy polskiej myśli humanistycznej.
Okazało się, że dobrze zrobiłem, bo ziemniaki z kefirem były z tego wszystkiego zdecydowanie najlepsze. Kefir pyszny, gęsty niczym proza Andrzejewskiego, ziemniaki jak na takie bemarowe – całkiem dobre, pikantne jak „Raz do roku w Skiroławkach” Nienackiego (nie tylko o Panu Samochodziku pisał Nienacki, o nie!). Za grosze można się tym najeść.
Tarta cebulowa nie smakowała zupełnie niczym – i niestety to samo odnosi się do w zasadzie wszystkich sałatek, których próbowałem, z jednym wyjątkiem. I tak, buraczki były mdłe nieznośnie, ciecierzyca woniała i smakowała ciecierzycą z puszki, a więc taką skarpeteczkę z górskiego biwaku, seler naciowy przypominał tekturę, a śledź był wstrętny i tyle. Wszystkie te sałatki skutecznie zastąpiłby groch z kapustą – są to bowiem bez ładu i składu wymieszane składniki, bez żadnej myśli przewodniej czy też po prostu – przypraw. W przełknięciu pomaga polanie sosem, ale trudno uznać to za wystarczające pocieszenie… pardon, konsolację.
Broniła się tylko sałatka z pasternaku z grillowanymi warzywami. Smaczna była, lekko kwaskowa, lekko dymna. Być może pasternak, z racji onomastycznego pokrewieństwa z wybitnym rosyjskim prozaikiem Borysem, zasłużył sobie tutaj na szczególne względy. Nie wiem. I jeszcze śliwka pod kruszonką była dobra, swojska i prawdziwa, jak wczesny Zegadłowicz. Poza tym jednak – i poza ziemniakami z kefirem – smutek i rozczarowanie.
Cóż, na takie jedzenie, tanie i bezpiecznie pozbawione właściwości, zapotrzebowanie będzie zawsze. Jeśli jednak czytasz te moje elukubracje, uwierz mi, nie ma żadnego powodu, by to sobie robić. Sentyment nie wystarczy, a wspomnieniom jest po prostu lepiej w przeszłości.
Przygody Kuby Janickiego sfotografował współczujący mu serdecznie Marcin Czornyj Kałuża.