Kończyłem właśnie trzecie piwo, kiedy pociąg wjechał na stację. Pamiętałem dobrze mroczne kilka lat, kiedy w Warsie nie było piwa. Dwie i pół godziny w drodze z Warszawy do Krakowa dłużyło się wtedy w nieskończoność.
Wysiadłem z pociągu i ciężko westchnąłem. Według moich zgrubnych obliczeń właśnie pokonałem tę trasę po raz tysięczny. Jazda z Krakowa do Warszawy i z powrotem dawno przestała być podróżowaniem, to było bardziej jak winda, tylko w poziomie – no i z piwem, dzięki Bogu. Tak czy siak, ten lekko naciągany jubileusz domagał się uczczenia. Poza tym byłem stary i zmęczony, więc mi się po prostu należało.
Kiedyś dworce były ostatnim bastionem nocnych marków – mówię o czasach naprawdę zamierzchłych, kiedy na świecie byli jeszcze artyści i ci artyści na dworcach kończyli imprezy, bo tam lano całą dobę wódę i serwowano do niej dania barowe. Do dzisiaj tak jest choćby w Budapeszcie, na cudownym dworcu Keleti, ale Polska rozwiązuje problemy alkoholowe i w ogóle się modernizuje, w związku z czym dworce stały się smutnymi, bezdusznymi przestrzeniami, handlowymi galeriami ubogaconymi o tory kolejowe, z sieciowymi fast foodami i odgórnym zakazem sprzedaży alkoholu, słowem: miejscami zupełnie nieznośnymi. Na szczęście tu i ówdzie zostały nam jeszcze przejścia podziemnie.
W Warszawie jest takie na dworcu Zachodnim. Też powoli zamieniają je w galerię, ale jeszcze się broni. W przejściu działa Bar Na Luzie, którego właściciel wita gości słowami: – Słucham badacza? – a przekrój klasowy społeczeństwa spożywa chłodne piwo Królewskie w otoczeniu różnych śmiesznych obrazków z lat 90. A co w Krakowie? W tym przejściu pod skrzyżowaniem?
Kalejdoskop jest. Taki bar. Zaczynając od rzeczy najważniejszych: nie ma tam alkoholu.
Jest jedzenie. Ukraińskie, bo to ukraińska miejscówka. Z zewnątrz wygląda jak salon jednorękich bandytów albo wypożyczalnia kaset wideo z pornolami (kiedyś istniały kasety wideo z pornolami i ich wypożyczalnie). W środku jest na wpół barowo, na wpół domowo. Fine dining to to nie jest na pewno.
W menu klasyki: pierogi, pielmeni, barszcz, solianka, do tego trochę dań obiadowych. Uderzyłem w te pierwsze, ale wrócę na obiadową wątróbkę. Wrócę na nią, bo barszcz ukraiński okazał się najlepszą zupą jaką jadłem od bardzo dawna. Niesamowicie subtelny i zarazem złożony smak ma ten tłusty bulion, bazujący na wołowinie, a to dzięki doskonale dobranym proporcjom kapusty, cebuli, marchewki i papryki. On się zjada sam właściwie, mówiąc jednocześnie „Idźcie sobie stąd szybko!” wszystkim ramenom tego świata. I nie ma w nim buraków, bo aż tak ten barszcz pokazuje faki innym zupom. Wolno mu, uwierzcie.
Pielmieni ze śmietaną. Co ja będę mówił, to jest przeżycie porównywalne do orgazmu – albo pierwszego łyka ze szklaneczki Lagavulina, co kto woli. Sprężyste, cienkie ciasto, a w środku soczyste mięso i łyk pysznego, wyzwolonego zeń bulionu. Proste i absolutnie genialne.
Lekkie jedzenie w Kalejdoskopie nie jest, więc poziom płynu w piersiówce znacząco się obniżył. Wtedy przyszły pierogi. Jedne były z mięsem, drugie z kapustą, trzecie z ziemniakami.
Te pierwsze, w odróżnieniu od pielmieni wypełnione mięsem uprzednio ugotowanym – w punkt esencjonalne, a zarazem eteryczne, zupełnie nie jak typowe, przefarszowane, suche monstra, do których nawykliśmy.
Drugie, kapuściane, a przez to słodkawe, pyszne do tego stopnia, że na twarzy pojawił mi się na sekundę grymas, który przy dobrej wierze można by wziąć za cień uśmiechu.
Trzecie, ziemniaczane, też znakomite, ale więcej o nich nie powiem, bo nagle poczułem się bardzo najedzony, a w piersiówce zrobiło się pusto, więc wziąłem te pierogi z kartoszką w styropianową wytłoczkę i zaniosłem najpiękniejszej dziewczynie w mieście. Nie obraziła się.
I tak – jeśli w takim miejscu, w podziemnym przejściu zasiedlonym przez preclarzy, baby z oscypkami i obszczymurków, mogą podawać tak bezbłędne jedzenie – najlepsze pierogi w mieście, a ja nie rzucam słów na wiatr – to znaczy, że wszystko jest możliwe. Także to, że przetrwam kolejne tysiąc razy w pociągu, tylko po to, żeby do niego wracać.