Legendarne miejscówki studentów. Czy coś się zmieniło?

Piękna jesienna aura, wychodzę na spacer w miasto – a tam jakby inaczej. Mniej turystów, a więcej polskiej młodzieży, jakieś grupki pijące na plantach, jeszcze inne szukają się pod Adasiem. W powietrzu wisi strach, niepewność i lekka podnieta. Na Kazimierzu młodzi fotografują się pod tabliczką przy ul. Kupa. Już wiem – to musi być pierwszy weekend października!

Od czasu do czasu zdarza mi się tutaj pisać sentymentalne noty, a wieczory takie jak dzisiejszy sprzyjają ckliwym tekstom. Czy sami nie wspominacie z łezką w oku pierwszych (często nieudanych) prób integracji z rocznikiem? Najwięcej wspomnień mają ci, którzy wyprowadzili się z rodzinnego miasta i ten pierwszy weekend października zapamiętają na długie lata.

Oczywiście wszystkim wspomnieniom, które ja noszę w sobie, towarzyszą obrazy konkretnych miejsc. Czy te, które Wy pamiętacie, pokryją się z moją listą?

Pierwszą imprezę integracyjną przeżyłam w nieistniejącej już Łodzi Kaliskiej. To offowe miejsce zachwycało swoimi komnatami, a szczególnie salą baletową oraz toaletami wykonanymi z luster weneckich. Nie mniej jednak piwo kosztowało tam około 10zł, także brać studencka pojawiała się tam stosunkowo rzadko.

Dużo częściej, szczególnie na pierwszym roku, zaglądało się do knajp pokroju Carpe Diem, gdzie raczono żaków piwem za niecałe 4zł. Podobna promocja obowiązywała w tygodniu w Społem, które nęciło swoimi rokotekami (taki rodzaj spędzania nocy był 10 lat temu bardzo popularny). Trzeba tutaj przypomnieć, że w późnych latach ’00 rozrywki inspirowane PRLem były tak modne jak w tej chwili najntisy. Wracając do promocji na piwo, w wyścigu o najniższą cenę wygrywała Atmosfera przy pl. Szczepańskim, gdzie we wtorki najgorszy piwny sort lano za 2zł.

Dekadę temu studenci (szczególnie dziewczęta) mogły skorzystać z całego zatrzęsienia promotorskich promocji, czyli wizytówek, za które rozdawano darmowe koktajle, KAMIKADZE (sic!) i szoty wiśniówki.

Jak o wiśniówkę chodzi, to bardzo popularnym napitkiem jeszcze kilka lat temu były u-boty, czyli piwo z wiśniówką. Taki cymes serwowano w istniejącej do dzisiaj Kulturze przy ul. Szewskiej.

Wszyscy, którzy byli cool (słowo hipster wtedy nie istniało) i szybko stwierdzili, że klimat starego miasta nie jest dla nich, pielgrzymowali na Kazimierz (nota bene wyglądający zupełnie inaczej niż w tej chwili). Tam modnie było się przejść do Propagany i Eszewerii. Egzaltowani studenci kierunków związanych z kulturą palili swoje LMy w Alchemii. Osobiście uwielbiałam klub Aloha, który zwał się dumnie hawajską ambasadą im. Słonecznego Patrolu – był pełny piasku i sztucznych palm.

Nie ważne jednak gdzie imprezowano całą noc, ważne gdzie wszyscy kończyli. I ja tu rzucę tylko – Wielopole 15. Legendarne miejsce, w którym można było spotkać pół miasta – studentów także. Kitsch, Off, Caryca i Łubu to miejsca, w których tańczyło się do rana.

Czasy lokali z wódką za 4zł dopadły nas odrobinę później. A Was?