Jak z podróżnika-amatora stał się docenianym pisarzem i dziennikarzem? O kulinarnych zachwytach, historii leżącej na każdym talerzu i nowej książce „Italia do zjedzenia” rozmawiamy z Bartkiem Kieżunem.
Have a Bite: Skąd się wziął Krakowski Makaroniarz?
Bartek Kieżun: Krakowski Makaroniarz narodził się przypadkiem. Chwilę przed powstaniem magazynu KUKBUK spotkałem się z z Basią Starecką. Wówczas robiłem w ilościach hurtowych nalewki i dość maniakalnie zalewałem spirytusem wszystko, co się dało nim zalać – nie tylko skórki od pomarańczy czy cytryn, ale też opuncję figową, maliny, wiśnie, truskawki, bazylię, miętę, w zasadzie wszystko. Basia stwierdziła, że to jest świetny temat na artykuł do pierwszego numeru KUKBUKA, że wiesz, zapaleniec-nalewkowiec. Poprosiła mnie o napisanie przepisów na nalewki i w tym moim krótkim tekście zobaczyła potencjał na coś więcej. Zapytała się, czy nie poprowadziłbym bloga dla KUKBUKA. Miałem już wtedy za sobą parę lat podróży do Włoch,w tej włoskiej kuchni czułem się jak ryba w wodzie, wobec czego temat na bloga pojawił się naturalnie i tak zostałem krakowskim makaroniarzem.
Od bloga do książki… jak to się stało?
Publikuję na stronie Kukbuka jeden wpis tygodniowo, co oznacza że przez sześć lat uzbierało się ich ponad trzysta – przepisów, felietonów, przewodników kulinarnych. W międzyczasie zacząłem uczyć się bardziej zawodowo gotować, rozszerzyłem pisanie nie tylko o bloga, ale też o magazyn KUKBUK i Wirtualną Polskę, zacząłem prowadzić warsztaty kulinarne. W tej chwili prowadzę je w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, czasem też na Śląsku. Z pomysłem na książkę nosiłem się jakiś czas, bo chciałem tak naprawdę troszeczkę pogłębić swoją blogową działalność. W Internecie wszystko musi być krótkie, skondensowane, a mnie pociągnęło w kierunku gawędy – takiej z poszerzoną anegdotą i pogłębioną historią. Kiedy napisałem do grupy wydawniczej Foksal, wszystko potoczyło się szybko – od wysłania maila do spotkania minęły dosłownie 72 godziny.
Ja jestem taką osobą, która najchętniej jeździłaby tylko do Włoch, czy Ty również?
Wszędzie czuję się świetnie, także we Włoszech! W Neapolu i Palermo czuję się częścią miasta. Przyjeżdżam, zaczynam żyć w tym mieście i po prostu czuję, że ono mnie ogarnia i jest tak, jak powinno być. W Wenecji byłem jedynie uprzywilejowanym turystą, bo z racji pracy mogę zaglądać w miejsca niedostępne dla innych. Ale nie mogę powiedzieć, żebym się czuł tam jak w domu.
Neapol i Palermo – czy to są właśnie te Twoje ulubione zakątki we Włoszech?
Każde miasto lubię z zupełnie innych powodów. Uwielbiam Wenecję, ale właśnie jako miejsce absolutnie szczególne, dziwne, no bo umówmy się, że jest ono dziwne. Najdziwniejsze jest po dwóch tygodniach w Wenecji wyjechać stamtąd i zobaczyć samochody. Mózg wariuje, nie wie co się dzieje. Ale uwielbiam Wenecję za taką elegancję, za ten majestat, który w sobie ma, za niesamowitą klasę, urok, za jakość sztuki. To jest miejsce absolutnie niebywałe, ale czy chciałbym tam mieszkać? Chyba nie.
Dużo bardziej wolałbym mieszkać po drugiej stronie, w Genui, bo Genua jest takim miastem, które żyje. Tak jak Neapol i Palermo, bo ona nie jest przebojem turystycznym. To nie jest też miasto dla każdego. Da się tam wsiąknąć, poczuć jak w domu. Uwielbiam Genuę za to, że wsiadasz w autobus, jesteś nad morzem dziesięć minut później i to na przepięknej plaży Boccadasse. Nie był bym w stanie nie pojechać jeszcze parę razy w życiu do Toskanii i mam nadzieję, że pojadę ze względu na to, że krajobraz południowej Toskanii, okolic Sienny, Val d’Orci, tych pofalowanych wzgórz jest absolutnie niewiarygodny. Tam jest wszystko! To jest podręcznik do historii sztuki położony na wyjątkowym kawałku ziemi.
Uwielbiam Umbrię za to, że jest taką ubogą kuzynką Toskanii, ale jest też bardzo urokliwa i ma bardzo dużo do zaoferowania, a jeszcze nie wszyscy o tym wiedzą. Dalej już są takie wielkie szlagiery: Rzym, Neapol, Palermo, Katania. To są takie miasta, które cię absorbują w całości. W Rzymie mieszkałem przez dwa miesiące i nadal nie mogę powiedzieć, że zszedłem to miasto tak jakbym chciał je zleźć. Jeszcze wiele przede mną zostało.
A Neapol?
Neapol kocham za kuchnię, bo jest niewiarygodna! Wulkaniczne gleby, wyjątkowe pomidory, wino, to że tam uprawia się bawoły na tych dziwnych wilgotnych błotach… Mleko bawolic jest absolutnie wyjątkowe i w związku z tym powstaje niesamowita mozarella di buffala. Toskańską kuchnię kocham za prostotę. Ona jest totalnie uwodząca, nawet gdy położą ci na talerzu fasolę, oliwę i odrobinę szałwii. Próbujesz tego i myślisz sobie: jak to smakuje! Poemat kulinarny. Genuę uwielbiam za pesto, Wenecję uwielbiam za wino. Mam tam rzeczy, które bardzo lubię, na przykład weneckie ciastka, które nazywają się impade – to gruba mąka migdałowa, skórka cytrynowa i cukier. Kwasowość cytryny z cukrem, podbita migdałami- to połączenie smaków sprawiło, że zakochałem się w tych ciastkach od razu.
Czy pamiętasz z Włoch jakąś potrawę lub produkt, który spowodował u Ciebie w głowie wielki wybuch? My ostatnio w Neapolu trafiłyśmy do miejsca gdzie były takie ravioli z bakłażanem i provolone. Wyglądało to jak szybki studencki obiad, a było smakową petardą…
Tak, włoskie jedzenie bardzo często nie wygląda, ale smakuje. Mam wiele smaków włoskich, które mnie pociągają i to są takie najprostsze historie. W czerwcu to jest makaron z pesto, ziemniakami i fasolą, czyli tak jak powinien być podawany po genueńsku. Gdy przychodzi zima, przerzucam się na kuchnię bardziej południową, czyli najpierw Rzym: carbonara, cacio e pepe. Kuchnię sycylijską kocham za całokształt, za to totalne rozbuchanie smakowe wynikające z historii, z tego że tam byli Arabowie. Czyli łączenie smaku kwaśnego ze słodkim na jednym talerzu. Z pozoru kuchnia ciężka, tłusta. W zasadzie po tygodniu spędzonym na Sycylii, powinnaś się czuć jak chodzące arancino (uliczna przekąska w formie sporej kulki z ryżu, nadzianej np. mięsem, opanierowana i usmażona w głębokim tłuszczu- przyp. Have a Bite).
Zależy co wybierasz.
Można tam zjeść tłuste, ale cudowne jedzenie, które wbrew pozorom nietłusto smakuje. Uwielbiam arancini, uwielbiam peposo toskańskie – wołowina, rozmaryn, czosnek, pieprz, czerwone wino, dwie godziny w piekarniku. Do dzisiaj podawane we Florencji danie, które ma za sobą pięćsetletnią historię i fantastyczne jest to jak oni to podają – z zieloną fasolą oblaną oliwą z oliwek. Tyle. To jest poemat na talerzu. Albo smak flaków we Florencji na ulicy. Dostajesz bułkę, dostajesz kubek z byle jakim chianti i jesteś już w niebie. Bo się okazuje, że to wszystko jest tak dobre. Ja jestem w całości zakochany we włoskiej kuchni. O ile mam taki dystans mały do Wenecji i takich kuchni południowych, bo Tyrol to są ziemniaki, to są śliwki, kiszona kapusta, żytni chleb kuchnia tak naprawdę bliska nam. Nie tego szukam, bardziej mnie ciągnie ta kuchnia południa, czyli bakłażany, pomidory, to wszystko co jest rozbuchane, napompowane słońcem, aromatem. Ciężko jest wymienić jedną rzecz, natomiast całokształt sprawia, że mi się tam chce jechać znowu.
Wspominałeś o warsztatach Krakowskiego Makaroniarza, które są już teraz nie tylko w Krakowie, ale też w innych miastach. Gdzie jeszcze cię można spotkać?
W Warszawie w Menorze prowadzę kurs poświęcony kuchni Żydów włoskich. To będzie przeplatane też pewnie z innymi kuchniami żydowskimi z basenu Morza Śródziemnego, bo ja staram się poszerzać zakres, a nie zawężać.
A z kolei w Krakowie myślę o kuchni śródziemnomorskiej, żeby też sobie rozszerzyć zakres i zrobić warsztaty z kuchni greckiej, portugalskiej, hiszpańskiej, być może izraelskiej lub prowansalskiej, bo prowansalska kuchnia jest cudowna.
Twoja działalność związana z gotowaniem nie kończy się jednak na warsztatach, bo jeszcze jest coś takiego, jak Tajemnicza degustacja.
Tajemnicza degustacja, to projekt, który robimy z Moniką Bielką-Vescovi ze Stowarzyszenia Kobiety i Wino i z Przemkiem Krupskim, czyli firmą Miejsce Sklep. Staramy się raz w miesiącu zorganizować kolację i degustację winną w różnych, dziwnych miejscach w Krakowie. Celowo mówię dziwnych, ponieważ nie robimy tego w restauracjach. Chcemy pokazać naszym gościom coś innego. Robiliśmy nasze degustacje przy stawach Pstrąga Ojcowskiego u Agnieszki Sendor w Ojcowie i okazało się, że to był totalny strzał w dziesiątkę – siedzieliśmy na kocach, nad nami latały jaskółki, w stawie kumkały żaby, komarów, dzięki bogu, nie było w ogóle. Żeby postawić kieliszek, to trzeba było sobie zrobić dziurkę w trawie, żeby się nie przewracał, ale ta kolacja miała tyle uroku.
Gotowałem także w butikach modowych, w galeriach, na dachu Małopolskiego Instytutu Kultury, w miejscu gdzie hoduje się alpaki – naprawdę staramy się znaleźć ciekawe miejsca.
Kiedy uczestnicy poznają szczegóły Tajemniczej Degustacji?
Wina i menu znane są wcześniej, ale miejsce podajemy na trzy godziny przed degustacją. Ja gotuję, a wina do dań dobiera Monika. Za każdym razem mamy tzw. perfect match, perfekcyjne połączenie jednego i drugiego.
Opowiedz coś o nagrodzie Magellana, którą otrzymałeś za pierwsze wydanie książki „Italia do zjedzenia”. Co ona dla Ciebie oznacza?
Jestem wzruszony i bardzo zadowolony, że moja „Italia” została tak doceniona! Nagroda Magellana przeznaczona jest dla wydawnictw związanych z turystyką, a o jej przyznaniu decydują specjaliści od literatury podróżniczej. Biorąc pod uwagę ilość książek podróżniczych i kulinarnych, na półkach księgarni panuje bałagan i człowiek nie wie, po co sięgnąć. Nagroda Magellana ma być ona dla czytelników stemplem gwarancji, bo otrzymują ją pozycje, które rzeczywiście coś wnoszą. „Italia do zjedzenia”, która może być traktowana tylko i wyłącznie jako książka kucharska, została dostrzeżona jako wartościowy przewodnik kulinarny, to bardzo fajne dowartościowanie tej pozycji.
Między innymi z tego powodu pojawiło się drugie wydanie. Pierwszy nakład „Italii do zjedzenia” sprzedał się w całości i przygotowałem drugie wydanie poszerzone o dodatkowe rozdziały, które jest już na półkach księgarni w całej Polsce. Jestem mega zadowolony i piszę kolejną książkę – o Portugalii!
Jak robisz research do książek? Masz tyle takich wspaniałych historii o jedzeniu…
Ja jeżdżę i mam szczęście. Podróżuję też jako dziennikarz i każdy study tour czy press tour wiąże się z tym, że jestem zapraszany do miejsc, do których człowiek z marszu nie może wejść. W związku z tym od podszewki poznaję pewne historie i miejsca, spotykam się z ludźmi, którzy tam mieszkają, żyją i gotują, wobec czego łatwiej od nich wyciągnąć te historie. Na wyjazdach bardzo często zdaję się też na żywioł i chodzę do restauracji, bo a nuż trafię na coś ciekawego. A oprócz tego potem siedzę w książkach, w internecie, szukam informacji, które są potwierdzone, bo bardzo często jest bałagan. Jeżeli chodzi o włoską kuchnię to już w ogóle. Włosi mają to do siebie, że mają rację, wobec czego trzeba czasami sprawdzać niektóre rzeczy pięciokrotnie i ja rzeczywiście sporo czasu spędzam na grzebaniu i szukaniu.
Teraz, gdy piszę książkę o Portugalii, od ponad pół roku czytam portugalską literaturę, portugalskie książki kucharskie, książki okołokulinarne związane z Portugalią, historię Portugalii i historię sztuki portugalskiej. Po takiej absorpcji jesteś w stanie wyłapywać te powiązania. Nie sprowadzam jedzenia do poziomu talerza, na którym coś leży, tylko opowiadam historię, bo wiem, że to danie podano na takim a takim weselu, to danie smakowało królowi, a inne danie było daniem biedoty, ale pomogło przetrwać głód, i tak dalej i tak dalej. To jest zaleta moich książek – pokazuję jedzenie w kontekście.
Bartka Kieżuna sfotografowała Kati Płachecka. Zdjęcia książki wykonała Monika Śląska.
Reedycję książki Italia do zjedzenia wydało wydawnictwo Buchmann. Książkę można kupić TUTAJ lub TUTAJ.
Haveabite.in jest oficjalnym patronem medialnym drugiego wydania.